niedziela, listopada 29, 2009

Czy warto wierzyć w globalne ocieplenie?

Od kilku dni w prasie pojawiają się wypowiedzi na temat zbliżającego się Szczytu Klimatycznego ONZ w Kopenhadze i jego nieuchronnego fiaska. Gazeta Wyborcza z satysfakcją poinformowała, że prezydentowi Obamie "nie udało się przepchnąć obniżenia emisji przez kongres" (sic! Taki język...), zatem cały zjazd nie ma sensu. Tygodnik Powszechny, ustami Mikolaja Olszewskiego, z kolei sugeruje, że delagaci nie powinni w ogóle przyjeżdzać do Danii, co zaoszczędziłoby masę dwutlenku węgla zużywanego przez samoloty i pociągi. Kilka dni wcześniej mogliśmy przeczytać o umowie między Polską a Hiszpanią w sprawie sprzedaży praw do emisji dwutlenku węgla. Polska emituje bowiem znacznie mniej gazów cieplarnianych niż przewiduje protokół z Kioto, może więc sprzedawać prawa do emisji innym krajom. Cena, a którą sprzedaliśmy CO2 Hiszpanom ani inne szczegóły umowy nie zostały dotąd ujawione, co najwyraźniej nie zaniepokoiło prasy, choć transakcja dotyczy milionów złotych, które zarobiliśmy, a które mają zostać wydane na publiczne inwestycje. Nikt nie spytał o szczegóły tych inwestycji.

Te dwie wiadomości pozwalają dostrzec dwa aspekty tematu globalnego ocieplenia, które mają w tej chwili najważniejsze znaczenie dla debaty publicznej w Polsce na ten temat. Po pierwsze, przedstawia się sprawę globalnego ocieplenia i zmian klimatu jako śmieszny wymysł klubu bogaczy, którzy uwierzyli w wątpliwe teorie przekupionych naukowców, a teraz zamierzają narzucić reszcie świata rozmaite ograniczenia wynikające z tej wiary. W polskiej prasie, zarówno prawicowej jak lewicowej, prawie każda wzmianka o globalnym ociepleniu (GO) opatrzona jest krytycznym komentarzem: być może problem w ogóle nie istnieje. Dlatego też szczyt w Kopenhadze przedstawiany jest jako niezbyt ważne, choć ciekawe spotkanie wyznawców GO. Po drugie, nie sposób nie dostrzec, że temat GO jest częścią polskiej polityki, Polska podlega już bowiem tym ograniczeniom. Znajdujemy więc w prasie informacje na temat umów w sprawie sprzedaży praw do emisji czy negocjacji między Polską a Unią Europejską w tej sprawie. Ten aspekt tematu traktowany jest bardziej serio (w końcu chodzi o nasze pieniądze). Najczęściej jednak wysiłki rządu zmierzające do ograniczenia wymagań Unii w sprawie ochrony środowiska spotykają się z aprobatą opinii publicznej, a wdrażanie "dyrektyw ekologicznych" – z krytyką.

Co ciekawe, oba te sposoby obecności tematu GO w polskiej debacie publicznej nie są na ogół ze sobą powiązane. Rząd prowadzi określoną politykę w sprawie GO, natomiast prasa wciąż próbuje nas przekonać, że problem jest marginalny. Prowadzi to oczywiście do tego, że opinia publiczna nie wywiera na polityków praktycznie żadnego nacisku w sprawie GO i ograniczenia emisji.

Tymczasem warto się zastanowić, czy zainteresowanie tym "śmiesznym tematem" leży w naszym interesie. I nie chodzi tutaj wcale o to, czy Morze Bałtyckie zaleje Szczecin i Gdańsk. Chodzi po prostu o pieniądze. Globalne ocieplenie to dziś globalny biznes.

Zacząć należy oczywiście od postawienia pytania, na którym kończy się większość polskich debat o GO: czy problem istnieje? Wydaje się, że odpowiedź na to pytanie należy do nauki: meteorologii czy ekologii. Jednak dane naukowe na temat GO są sprzeczne. Intergovernmental Panel on Climate Change (IPCC), organizacja naukowa powołana przy ONZ do zbadania ryzyka zmian klimatu wywołanych przez człowieka, stwiedziła, że takie ryzyko istnieje. IPCC nie prowadzi własnych badań naukowych, a jedynie dokonuje syntezy na podstawie już opublikowanych badań niezależnych naukowców. Większość badaczy tematu jest więc zdania, że: 1. Problem globalnego ocieplenia istnieje (średnia temperatura powietrza przy powierzchni ziemi i oceanu podnosi się, co może mieć negatywne skutki dla życia ludzi oraz dla środowiska naturalnego). 2. Zjawisko to ma prawdopodobnie związek z działalnością człowieka. Każda z tych tez jest negowana przez inne grupy naukowców i publicystów, także opierających się na wynikach badań naukowych. Niektórzy z nich twierdzą, że klimat nie ociepla się, tylko oziębia (ostatni raport Światowej Organizacji Meteorologicznej). Inni są zdania, że ocieplenie klimatu jest faktem, ale ma miejsce wskutek naturalnych zmian środowiska, a działalność człowieka nie ma z tymi zmianami wiele wspólnego (taką opinię wydał Komitet Nauk Geologicznych PAN). Samo istnienie kontrowersji tego rodzaju jest w nauce czymś zupełnie normalnym.

Nie powinniśmy w tej chwili oczekiwać od specjalistów, że osiągną stuprocentową pewność w sprawie zmian klimatu. Zresztą jedyne, czego możemy oczekiwać od specjalistów to dobrze uzasadnionej teorii czy rozsądnej hipotez popartej danymi. Debata jest jednak poddana mocnym wpływom politycznym, zupełnie niezależnym od nauki. Politycy z krajów rozwijających się oraz przedstwiciele wielkiego biznesu wolą bowiem wierzyć, że globalnego ocieplenia nie ma, a inwestycje w ochronę środowiska są niepotrzebne. Inna z kolei grupa polityków widzi korzyść w inwestowaniu w odnawialne źródła energii i zmuszaniu pozostałych krajów do redukcji emisji. Politycy chcą ponadto przy okazji debaty o GO sprzedać swoje sztandarowe idee, czego przykładem może być kuriozalny projekt duńskiego ministerstwa ds. rozwoju, żeby ograniczać emisję dwultenku węgla za pomocą antykoncepcji (im mniej ludzi, tym mniej emisji). Trzeba tutaj podreślić, że żadna ze stron debaty politycznej nie jest zainteresowana dotarciem do prawdy w sprawie GO. Obie strony dysponują natomiast potężnymi środkami przekazu (przymusu?), których mogą użyć i używają do całkowitego zaciemnienia obrazu tak, że przeciętny nie-specjalista na podstwie ogólnie dostępnych danych nie potrafi stwierdzić, czy GO istnieje, czy też nie.

Odpowiedź na pytanie: "czy istnieje globalne ocieplenie?" należy więc do sfery rozumu i nauki, jednak z rozmaitych przyczyn nie możemy do tej odpowiedzi dotrzeć za pomocą metody naukowych i rozumowych (przynajmniej na razie). Pozostaje nam więc potraktorać zagadnienie GO jak prawdę o charakterze egzystencjalnym, czyli taką, której nie dowodzi się empirycznie, ale która ma zasadniczy wpływ na egzystencję człowieka (jego samookreślenie, cele itd.). Pytaniem egzystencjalnym jest np. "Czy mnie kochasz?" albo: "Czy istnieje życie po śmierci?". Pytanie o GO nie należy ze swej natury do takich pytań, ponieważ możliwe jest empiryczne ustalenie faktów w sprawie GO, ale ma pewne cechy pytania egzystencjalnego, tzn. odpowiedź na nie ma wpływ na życie zarówno osób, jak i całych społeczeństw.

Na drodze eksperymentu intelektualnego potraktujmy je więc jako pytanie egzystencjalne. Eksperyment ten będzie przypominał zakład Pascala. Musimy na wiarę przyjąć jeden z następujących wariantów (redukujemy ich liczbę do dwóch podstwowych, aby uprościć wybór): 1. Istnieje globalne ocieplenie spowodowane przez człowieka i niebezpieczne dla środowiska naturalnego. 2. Nie istnieje takie zjawisko, a wszelkie regulacje prawne w tej sprawie są bezpodstawne. Jakie konsekwencje wynikają z przyjęcia każdej z tych możliwości?

Jeżeli przyjmiemy wariant pierwszy, staje się oczywiste, że należy dążyć do ograniczenia zjawisk prowadzących do GO. Ryzyko dla środowiska, a zatem także dla kultury i cywilizacji jest bowiem poważne. Należy więc działać. W praktyce chodzi o redukcję emisji gazów cieplarnianych, czyli głównie dwutlenku węgla. Najważniejszą sprawą jest tu redukcja wyziewów przemysłu, spalającego ropę naftową i węgiel. Na drugim miejscu jest transport. Zachowania poszczególnych konsumentów energii (słynne wyłączanie ładowarki od telefonu z gniazdka) mają znaczenie marginalne. Co ciekawe, problem jest w pełni globalny. Redukcja emisji w Polsce przyczynia się do ocalenia Wenecji przed zalaniem w takim samym stopniu co redukcja emisji we Włoszech, a nawet w Chinach. Dlatego musimy działać razem. Upraszczając: trzeba nakłonić Chińczyków do oszczędzania energii, bo inaczej część Polski może stać się pustynią.


Co, poza oczywistymi korzyściami dla klimatu i naszego bezpieczeństwa ekologicznego możemy zyskać na przyjęciu tej możliwości? Po pierwsze, bezpieczeństwo energetyczne. Polska uzależniona jest od dostaw energii zza granicy, głównie z Rosji. Rosja używa zaś swojego gazu i ropy jako narzędzia nacisku politycznego na odbiorców tych surowców (Nadchodzi zima. Komu tym razem Wielki Brat "przykręci kurek"?). Możemy oczywiście kupować surowce z innych źródeł, ale kreujemy w ten sposób kolejne problemy polityczne. W tej sytuacji inwestowanie w odnawialne źródła energii dostępne w Polsce, takie jak elektrownie wiatrowe czy energia geotermalna staje się wręcz racją stanu. Podobnie patrzy na ten problem Unia Europejska. Aż 60 procent energii wykorzystywanej w UE pochodzi z zagranicy, a 42 procent importowanego gazu pochodzi z Rosji. Aby uniezależnić się od "imperialnego kurka", UE zainwestuje w gazociąg dostarczający surowiec z Azerbejdżanu, ale także w olbrzymi system baterii słonecznych położonych w rejonie Morza Śródziemnego (DESERTEC).

Po drugie, inwestując w technologie pozyskiwania energii z odnawialnych źródeł tworzymy dodatkowe źródło dochodów dla państwa i dla przedsiębiorstw, a także narzędzie subtelnego politycznego nacisku. Jeśli to inni będą kupować wiatraki od nas, będziemy mieli przewagę, bo będziemy postrzegani jako kraj nowoczesny, a to ściągnie kolejne inwestycje. Warto jednak kupować na początek technologię od innych, aby uniezależnić się choć w niewielkim stopniu od dostaw z zewnątrz.

Po trzecie, konkurencyjność gospodarki. Nie jest prawdą, że technologie brudne są tanie, a czyste – drogie. Niższe koszty energii, które zapewnia nowoczesny i oszczędny sprzęt, to niższe koszty produkcji, nawet, jeśli na początku trzeba zainwestować w oszczędne technologie. Ceny surowców nieodnawialnych są ponadto zmienne, co naraża przedsiębiorstwo na dodatkowe ryzyko.

Po czwarte, komfort życia obwateli. Ta sprawa wiąże się głównie z transportem, technikami stosowanymi w budownictwie i urbanistyce, ale także w rolnictwie. Nie we wszystkich tych dziedzinach stać nas na branie pod uwagę "komfortu", to prawda. Ale tworząc miasta "przyjazne dla użytkownika" możemy wiele zyskać. Istnieją przedsiębiorstwa, które mogą wybrać dowolne miasto na swoją siedzibę, a ich pracownicy nie będą chcieli żyć i płacić podatków w smogu. "Czynnik czystego powietrza" może odegrać pewną rolę w rozwoju regionów z tzw. Polski B. Nie warto marnować atutu, który wciąż mamy w ręku: jesteśmy krajem o niewielkiej emisji i szybkim rozwoju gospodarki. Po piąte, zdrowy rozsądek mówi, że lepiej być zdrowym i bogatym niż chorym i biednym. Lepiej jeść smaczne pomidory i jeździć nieśmierdzącym samochodem.

Co możemy stracić? Koszta początkowych inwestycji są wysokie. Jednak pozycja polityczna Polski pozwala na pokrycie dużej części tych kosztów z programów Unii Europejskiej oraz z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży praw do emisji. A chodzi o naprawdę duże kwoty. Może więc się okazać, że walka z GO będzie jednym z ważniejszych czynników rozwoju cywilizacyjnego Polski w najbliszych kilkudziesięciu latach. To dlatego szczyt w Kopenhadze ma tak duże znaczenie polityczne. W olbrzymim skrócie: chodzi o to, jak prędko będzie rozwijał się nasz przemysł i transport i kto za ten rozwój zapłaci.

Oczywiście może się też zdarzyć, że inwestycje będą nieudane: nie przyniosą oczekiwanych efektów dla środowiska albo dla społeczności. Dzięki monitorowaniu polityki Polski w tej sprawie opinia publiczna może przyczynić się do zmniejszenia tego ryzyka.

Co zaś czeka nas jeśli przyjmiemy, że globalne ocieplenie nie istnieje (poza ryzykiem zniknięcia
pod wodą katedry świętego Marka)? Przede wszystkim, społeczność sprzeciwiająca się
ogólnemu trendowi "postępu" spotka się z krytyką na forum międzynarodowym i z próbami
wywierania nacisku politycznego. Sama krytyka nie jest oczywiście niczym niebezpiecznym. Natomiast kary nałożone przez Unię Europejską czy inne ciała międzynarodowe za nieprzestrzeganie umów w sprawie ochrony środowiska mogą być nieprzyjemne. Przykład podjęcia takiego ryzyka możemy w tej chwili obserwować w Warszawie. Miasto od lat wypuszcza nieoczyszczone ścieki do Wisły. Termin rozbudowy i modernizacji oczyszczalni ścieków "Czajka" został wyznaczony na koniec przyszłego roku. Inaczej Warszawa straciłaby 900 milionów złotych dotacji i zapłaciła 1,5 miliarda złotych kary za trucicielstwo. Dla budżetu miasta to katastrofa. Wydaje się więc, że inwestycja powinna być priorytetem w politycie miasta. Tymczasem prace na budowie przebiegają niemrawo, a przeszkody na drodze wodociągowców mnożą się bez przerwy. Już wiadomo, że nie zdążymy. Kto więc odpowiada za opóżnienie budowy? Tego nie wiadomo. W mieście mówi się, że posady w tzw. wodociągach to przystań chwilowo niepotrzebnych i niewygodnych polityków. Warszawa to miasto ryzykantów… Całe szczęście, w ostatniej chwili, po wyczerpujących negocjacjach, UE godzi się przedłużyć termin do 2012. Tym razem się udało. Ale ryzykując, stawiamy się niepotrzebnie w niskiej pozycji politycznej.

Pozostałe szkody są prostą odwrotnością korzyści przedstawionych powyżej. Jak w zakładzie Pascala: tracimy to, czego nie zyskaliśmy.

Co możemy zyskać? Krótkotrwałe korzyści doczesne, czyli prawo do trucicielstwa, co także
wiąże się z rozwojem przemysłu i transportu, jednak tylko na krótką metę. Ponadto, jeśli okaże się problem jest wymyślony, będziemy mieli przewagę moralną. W tej chwili polska polityka zakłada wariant pierwszy, ale z powodu braku pieniędzy i dużego oporu społecznego (kształtowanego przez media, które w GO nie wierzą) realizuje wariant pośredni. Jak wiemy z zakładu Pascala, ten wariant opłaca się najmniej. Ani sobie nie poużywamy, ani nie osiągniemy "długoterminowego" zbawienia. Z puntku widzenia czystego pragmatyzmu oraz racji partiotycznych warto więc dołączyć do klubu "postępowców". Nawet jeżeli ostatecznie okaże się, że globalne ocieplenie nie istnieje.

Z punktu widzenia wiary chrześcijańskiej także nie ma przeszkód aby przyjąć tezę o prawdziwości GO. Mamy przecież obowiązek czynić sobie ziemię poddaną, a sytuacja, w której morze wdziera się do miast, a pustynie zabierają pola, nie może być nazwana realizacją tego przykazania. Ludzie powinni mieć też dostęp do czystej wody i powietrza. To oczywisty nakaz miłości bliźniego. Ojczyzna powinna rozwijać się na chwałę Bożą.

Jednak z punktu widzenia wiary sprawa jest odobinę bardziej skomplikowana, bo decyzje dotyczące moralności powinny być oparte na prawdziwych danych. Tymczasem wątpliwe jest, czy możemy w tej chwili dotrzeć do obiektywnych i pewnych danych na temat GO. Benedykt XVI, który sceptycznie odnosci się do "dogmatu globalnego ocieplenia" i rząda decyzji opartych na solidnych danych naukowych, podkreśla także, że ludzkość słusznie troszczy się o przyszłą równowagę środowiska naturalnego. Nie wolno uciekać od odpowiedzialności, jeżeli pojawia się realny problem (orędzie Ojca Świętego Benedykta XVI na światowy dzień pokoju w roku 2008). Co prawda wciąż nie wiemy, czy problem istnieje. Jednak uzasadnione podejrzenie powinno obligować chrześcijan do działania.

Nie warto walkowerem oddawać pola dyskucji rozmaitym "zielonym socjalistom". Nie wiemy, czy chodzi o realny problem, ale na pewno chodzi o realne pieniądze i interesy polityczne. Dlatego rozmawiajmy o "niepoważnym temacie", nieobecnym w poważnej, prawicowej i lewicowej prasie.

poniedziałek, października 12, 2009

Chciwość

Już od tygodnia zastanawiamy się wszyscy nad znaczeniem i możliwmi konsekwencjami korupcji w kolejnych ministerstwach, ale nikt do tej pory nie zapytał: dlaczego Rysiek i jego koledzy są tak bardzo chciwi? Otóż brak tego pytania świadczy o nas, proszę państwa, bardzo niedobrze. Znaczy to bowiem, że my, opinia publiczna, uważamy chciwość i samolubstwo Ryśka, Mirka, Grześka i ilu ich tam jeszcze było, za coś zupełnie oczywistego. Popularny jest w Polsce aforyzm klasyka, lorda Actona, mówiący, że władza korumpuje, a władza absoultna korumpuje absulotnie. Bardzo to charakterystyczne, że tak go sobie przetłumaczyliśmy. Acton napisał bowiem: „Władza może prowadzić do zepsucia. Absolutna władza psuje zupełnie, wielcy ludzie to prawie zawsze źli ludzie” („Power tends to corrupt, and absolute power corrupts absolutely. Great men are almost always bad men”). Aforyzm ten stał się tak popularny, że uważamy za zupełnie zrozumiałe, że minister, biedaczysko, musi być choć troszkę „skorumpowany”, skoro ma władzę.
Tymczasem zastanowienie się nad przyczynami jego zepsucia może okazać się bardzo pożyteczne. Jeżeli wiemy, jaka jest przyczyna grzechów Mirka, możemy na drugi raz nie wybrać do Sejmu kogoś, kto przejawia podobne do Mirka zachowania. Jaka jest więc przyczyna zepsucia naszych wybrańców? Na pierwszy rzut oka widać, że kieruje nimi chciwość. Co jednak jest przyczyną chciwości? I jak odróżnić chciwego od niechciwego polityka?
Sięgnijmy znów po klasyka. Lukrecjusz daje poruszający opis zachowania chciwca:

Wreszcie chciwość i ślepe zaszczytów pożądanie
Gnają nieszczęsnych ludzi poza praw wszelkich kraniec
Tak, że słudzy występku i sprzymierzeńcy zbrodni,
Noce i dnie się trudzą, aby swą władzę podnieść,
Wejść na szczyty znaczenia; tym życia gnojowiskom
Jest i zabobon druhem i trwoga śmierci bliską.
Hańba bowiem, pogarda i nędza dokuczliwa
Równie od kwiatu życia człowieczą myśl odrywa,
Jakby już poza śmiercią stał, chociaż jeszcze żywię.
Ludzie zaś, w strachu śmierci tkwiący nieodstępliwie,
Gdy chcą się zeń otrząsnąć i uciec gdzieś daleko,
Gaszą namiętność bogactw krwi swych sąsiadów rzeką.
Nienasyceni nowe zbrodnie dodają starym.
Cieszy ich własnych braci żałosny stos i mary,
Trwożą się przed otruciem przy swej rodziny stołach.
Krzykiem jednego strachu zawiść w ich sercach woła:
«Oto ten, ów do władzy, do bogactw doszedł prędzej,
A nas los poniewiera, a nas los wtrącił w nędzę!»
Tak się szarpią i giną dla bogactw pomnożenia,
Ci znowu dla posągów, dla chwały, dla imienia
(O naturze wszechrzeczy, De rerum natura, III, 59-78)

Zobaczmy więc: przyczyną chciwości, która prowadzi nawet do zbrodni, jest strach przed śmiercią. Nie ma sensu szukać przyczyn bliższych i bardziej prozaiczych, proszę państwa. Czy spytacie swojego kandydata do Sejmu: „czy boi się Pan, Pani śmierci?”. Nie spytacie. Zresztą, kto z nas się jej nie boi? Możemy jednak popatrzeć w oczy naszych ulubieńców, prezentujących się na wesołym niebieskim tle w tefauenie czy teleekspresie. Popatrzmy im w oczy i sprawdźmy, czy kryje się tam ów strach…

sobota, czerwca 06, 2009

Nie odmieniać!

Z błędami językowymi w prasie i internecie walczyć coraz trudniej, w ciągu ostatnich kilku lat nawet zacne wydawnictwa zaczęły oszczędzać na redakcji (np. Rzeczpospolita, dawniej wzór cnót językowych, nie ma już chyba korektora). Jedyna nadzieja w samych autorach, więc warto czasem przypomnieć aktualnym i potencjalnym autorom podstawowe zasady polszczyzny. Weźmy na przykład deklinację: Polacy odmienią wszystko i zawsze, ale czasem wypada powściągać wrodzone skłonności. W ciągu ostatnich dni przeczytałam w internecie następujące zdania: "Wałęsie szkodzą występy z Libertasem" (Gazeta Wyborcza), "Politycy Libertasu często są uważani za skrajnych patriotów" (Wojciech Wierzejski dla Polskiego Radia) "Rozpoczęcie programu opóźniono o przeszło kwadrans, bo trwała prasowa konferencja Libertasa" (Marek Jurek, w blogu).

"Libertas" to słowo łacińskie rodzaju żeńskiego, podobnie jak "Christianitas", "communitas" itd. A zatem NIE jak "zawijas","grubas" czy "rozmaz" Czyli: "konferencja Libertas", "występy z Libertas", "politycy Libertas". Panie i panowie! Nie odmieniać! Inaczej można pomyśleć, że stosują Państwo bardzo niehonorowe metody walki politycznej wyśmiewając się z nazwy przeciwnego ugrupowania. Nie chodzi zresztą o Libertas, ale o zasadę. Przynajmniej mówcie ludzkim głosem, jeżeli mamy Was czytać i na Was głosować…

poniedziałek, maja 04, 2009

Pokój i bezpieczeństwo (1 Tes 5,3)

Jak wiadomo, najbardziej agresywną rasą ludzką są pacyfiści i obrońcy bezpieczeństwa. Zostaliśmy ostatnio zaatakowani przez takich właśnie osobników na gdańskim lotnisku imienia Lecha W. Urzędnicy bezpieczeństwa zabrali nam Materiały Wybuchowe (żywica epoksydowa) z bagażu głównego oraz Niebezpieczne Narzędzia (zamek do roweru) z bagażu podręcznego. Pan celnik agrumentował z przekonaniem, że za pomocą zamka do roweru można przecież kogoś zaatakować, a on musi odbierać pasażerom wszystkie przedmioty, które mogą posłużyć terrorystom. Kiedy próbowałam go przekonać, żeby w takim razie odebrał mi piżamę (może posłużyć do uduszenia kogoś) albo kartę kredytową (świetnie nadaje się do poderżnięcia gardła pilotowi), nie chciał słuchać. Kluczyka do zamka nie dostał. Ponieważ zostałam uznana za pasażera pyskującego, spisano moje dane osobowe i sprawdzono w Rejestrze, czy nie jestem niebezpieczna. W końcu udało się nam, potencjalnym terrorystom, odlecieć do niebezpiecznej Danii, gdzie nawet dane osobowe nie są chronione.

A wszystko w imię bezpieczeństwa. Na lotnisku w Kopenhadze głośniki przynajmniej uprzedzają uczciwie, że "przewożenie bagażu nienależacego do ciebie oraz pozostawianie bagażu bez opieki może wpłynąć na twoje osobiste bezpieczeństwo" – w ten sposób, rozumiem, że zostaniesz skuty przez security, co rzeczywiście trudno nazwać sytuacją bezpieczną.

Moje próby kłotni z panem bezpiecznikiem spotkały się z rozsądnym argumentem z jego strony: "przepisy w całej Unii są jednakowe", a on musi wykonywać rozkazy. Rzeczywiście, wiele z przepisów utrudniających obywatelom życie pochodzi z Wielkiego Centrum, z Unii. Celem Unii bowiem jest zapewnienie jej poddanym (obywatelom?) bezpieczeństwa i dobrobytu. Pokojem zajmuje się, jak na razie, NATO. Jednak wydaje się, że samo istnienie Wielkiego Centrum pozwala urzędnikom niższej rangi genereować przepisy wredne i bezmyślne na poziomie lokalnym ale w imię Wielkiego Centrum. Przykładem mogą być tutaj funkcjonujące w niektórych krajach ustawy o ochronie danych osobowych, wykonywane przez specjalnych Inspektorów Ochrony Danych Osobowych i ich urzędy (sic! Gdyby Państwo usłyszeli o czymś podobnym 20 lat temu, to zdrowo by się Państwo uśmiali, prawda?).

Problem zdaje się leży w tym, że jesteśmy za bardzo bezpieczni. Nie grożą nam w tej chwili tu, w Europie, wojny (wojny już od dawna przeniosły się za granicę), epidemie (teraz możliwe są wyłącznie pandemie, a już od dawna nie mieliśmy, odpukać, żadnej) ani głód. Nawet terroryści jakoś ostatnio przycichli. Nasze modliwy w Boże Ciało: "od powietrza, głodu, ognia i wojny…" brzmią cokolwiek abstrakcyjnie. Jesteśmy bezpieczni jak nigdy w życiu. To rodzi niepokój. Społecześtwo zachowuje się jak Filifionka, która wyczekuje katastrofy. Coś musi się wydarzyć. I co najlepsze, z pewnością się wydarzy, bo takie już są prawa historii. Spróbujmy więc przewidzieć katastrofę.

Na katastrofie da się również wspaniale zarobić. Jeżeli nie pracują Państwo w GIODO ani w innym Urzędzie Bezpieczeństwa, możecie przecież sprzedawać alarmy, kosmetyki w wersji możliwej do przewiezienia samolotem, albo nawet puste plastikowe buteleczki poniżej 100 ml każda (po 20 koron w H i M, polecam).

Nie wiem jak Państwo, ale ja w takiej sytuacji odczuwam ogromną potrzebę zrobienia czegoś niebezpiecznego. Zresztą nie tylko ja. Niektórzy zdesperowani obywatele skaczą na gumce z mostu albo włażą na wieżowce. Pewnien pan z kolei miał zamiar lecieć samolotem z Kopenhagi do Chicago. Został obwąchany i przeszukany bardziej niż zwykle, więc spytał: "a co to dziś taka ostra kontrola?". "Nie wiecie? Tym samym samolotem co wy, leci do Chicago Jego Wysokości Książę Fryderyk z małżonką!" – odpowiedział bezpiecznik. "To dopiero. Tyle ochrony, a nie znależliście tej bomby, co to są mam w walizce?" – zażartował pasażer. Był to jego ostatni żart, gdyż został natychmiast skuty i położony na ziemi a samolot ewakuowany itd. Koszt opóźnienia, którym biedak został obciążony, jest ponoć wysoki, a trzeba jeszcze doliczyć grzywnę "za marnowanie czasu policji" (Czy to paragraf unijny czy lokalny?).

Sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna i absurdalna i coraz częściej na myśl przychodzi mi fragment księgi Jeremiasza: Usiłują zaradzić katastrofie mojego narodu, mówiąc beztrosko: "Pokój, pokój", a tymczasem nie ma pokoju (Jer 6, 14).

środa, kwietnia 01, 2009

Praca dr gotowa!

Wygląda na to, ze udało mi się skończyć pisanie rozprawy i już niedługo znajdę się w świecie doktorów. Dla wszystkich wiernych czytelników, których ciekawi, o czym to właściwie traktuje słynna rozprawa - streszczonko po polsku. Bardzo przepraszam za paskudny styl, ale tłumaczenie samej siebie to trudne zadanie, zwłaszcza po maratonie ostatnich tygodni:

Chrześcijańskie królestwo jako obraz królestwa niebieskiego w pismach świętej Brygidy Szwedzkiej

Celem niniejszej pracy jest prezentacja polityczno-teologicznej myśli świętej Brygidy, a szczególnie specyficznej relacji między chrześcijańską społecznością polityczną zorganizowaną w formie królestwa a królestwem niebieskim. Relację tę nazwałam obrazem, ponieważ zgodnie z opinią świętej Brygidy, natura i działanie chrześcijańskiego królestwa powinny być odbiciem właściwości królestwa niebieskiego.
Aby wyjaśnić pochodzenie chrześcijańskiego królestwa i życia politycznego w ogóle, Brygida odwołuje się się do wydarzeń historycznych. Zakłada także, że pewne zasady czy też wzory ludzkiego zachowania są niezmienne, niezależne od warunków społecznych. Czyni to w jej oczach historię niewyczerpanym źródłem przykładów i opowieści o uniwersalnym znaczniu moralnym. Ponadto niektóre wydarzenia historyczne niosą w sobie także znaczenie profetyczne i zgodnie z Bożym zamysłem mają być rozumiane w spobób duchowy. Celem udziału Brygidy w życiu publicznym było przekazywanie władcom szczegółowych wskazówek opartych na ogólnych zasadach czerpanych z historii zbawienia i z historii ludzkości w ogóle.
W pismach świętej Brygidy znajdujemy rozwiniętą koncepcję historii świeckiej i historii zbawienia. Jej zdaniem, oba te rodzaje historii niosą w sobie znaczenie duchowe, możliwe do odczytania i interpretacji według podobnych kryteriów. W pewnych punktach jej koncepcja jest oryginalna, ale zasadniczo reprezentuje główny nurt chrześcijańskiej historiografii tamtego czasu. Zresztą kwestia historii i jej interpretacji, choć ważna, nie jest jednak centralnym problemem Objawień. Brygida posługuje się po prostu argumentami historycznymi aby poprzeć swoje stanowisko w kwestii bieżących wydarzeń politycznych i spraw społecznych, a także aby wyrazić pewne kwestie o characterze teologicznym, jako że historia zbawienia jest integralną częścią wiary chrześcijańskiej.
W średniowieczu moralność nie była sprawą wyłącznie prywatną. Władca na przykład mógł otrzymywać wskazówki zarówno jako osoba prywatna, jak i jako polityk, odpowiedzialny w swoim sumieniu przed Bogiem, ale także przed bliźnimi. Jako odpowiedź na potrzebę takich wskazań moralnych powstawały dzieła zaliczane do gatunku literackiego zwanego „zwierciadłem króla”. Księga VIII Objawień, czyli Liber ad reges, została skompilowana przez Alfonso Pecha de Jaen jako przekaz Brygidy dla królów zgodnie z regułami tego gatunku, choć większość „zwierciadeł” adresowana była do króla w ogólności, nie tylko do pojedynczego władcy, miały więc charakter teoretyczny, podczas gdy objawienia Brygidy zawsze dotyczą konkretnych osób. Dzięki pracy edytorkiej Alfonsa nabrały znaczenia bardziej ogólnego, ale trzeba pamiętać, że sama Brygida nie była teoretykiem myśli politycznej, nawet jeśli jej konkretne wskazówki oparte były na pewnej ogólnej wiedzy i osądzie. Liber ad reges nie dotyczy jednak wyłącznie królów. Brygida interesowała się także publicznym zachowaniem i moralnością doradców króla, szlachty i pozostałych stanów społeczeństwa chrześcijańskiego. Osoby należące do każdej z tych grup powinny wykonywać obowiązki moralne wynikające z zajmowanego przez siebie miejsca w hierarchii kościelnej, która jest także częścią hierarchii niebieskiej.
Civitas Dei na ziemi jest ściśle związana z Civitas gloriae w niebie, dlatego Brygida oczekuje, że te same reguły, które rządą wiecznym Królestwem będą obowiązywać także na ziemi. Możemy wobec tego zakładać, że społeczność przyjaciół Bożych na ziemi będzie odwzorowaniem jej odwiecznego prototypu: skoro obowiązkiem i przywilejem każdego chrześcijanina z osobna jest naśladowanie Chrystusa, m. in. naśladowanie Jego królowania, a nie ma powodu by twierdzić, że reguła ta dotyczy tylko prywatnej sfery życia, to bliską relację między ziemskim i niebieskim Królestwem Bożych przyjaciół także można nazwać odwzorowywaniem pierwowzoru.
Kiedy święta Brygida mówi o Apokalipsie i powtórnym przyjściu Chrystusa, czyni to jako prorok. Stojąc poza ziemskimi strukturami władzy, mogła bezinteresownie i dosłownie przekazywać słowa Boga skierowane do władców i papieży. W tej prorockiej misji Brygida także naśladowała Chrystusa, odrzuconego i prześladowanego przez rodaków. Jak prorok, Brygida ma silną świadomość zbliżającej się Apokalipsy. Jej zadaniem było przygotować Szwecję i cały świat chrześcijański na wydarzenia dni ostatecznych.
Bóg daje ludziom doczesne radości, aby nauczyć ich pragnienia dóbr wiecznych. Taką zasadą kierował się Pan w ciągu całych dziejów zbawienia. Ziemia Obiecana była dla Żydów pewną zapowiedzią: kochając swoją ojczyznę doczesną, uczyli się jednocześnie pragnąć ojczyzny wiecznej. W teologii świętej Brygidy królestwo chrześcijańskie odgrywa analogiczną rolę. Sens jego istnienia polega na naśladowaniu i zapowiadaniu przyszłej chwały ojczyzny niebieskiej (patria celestis).

poniedziałek, marca 09, 2009

Zasada zachowania prędkości wiadomości

Wiadomości publikowane w internecie mają to do siebie, że rozchodzą się w prędkością większą od prędkości myśli autorów. Mamy tutaj w Kopenhadze awanturę między dwoma gangami. Na początku policja zamierzała przeczekać i pozwolić bandytom powystrzelać się nawzajem. Niestety, okazało się, że bandyci kiepsko strzelają i trafiają przypadkowe osoby. Niemal co tydzień czytam w gazecie o kolejnej rozróbie w pubie czy strzelaninie. Ponoć na Nørrebro, w dzielnicy, którą oba gangi uznają za swoje terytorium, kawiarnie mają małe obroty, a atmosfera jest ciężkawa. Podobno, bo na mieście wszystko wygląda normalnie i gdyby nie gazety, o niczym byśmy nie wiedzieli. Jak zwykle wiadomości rosną po drodze, a kiedy wieści z Danii docierają do Polski, rozmiary mają już apokaliptyczne. Na forum rodzin wielodzietnych skomentowano nasze kopenhaskie kłopoty w taki sposób: "W stolicy Danii, od ponad siedmiu miesiecy narasta fala przemocy. Glowna linia konfliktu przebiega pomiedzy czlonkami tzw. klubow motocyklowych i kolorowymi, mlodymi emigrantami. Dunczycy byli forpoczta zepsucia moralnego w Europie, taraz przyjdzie im zaplacic glowa za swoja glupote". I kolejna pani: "lepiej by dupy nadstawiali, przynajmniej gęby mieliby całe jakie tam zepsucie Tomaszu, toć to się ma wrodzone". Przepraszam, że cytuję takie egzotyczne wypowiedzi, ale to dla ilustracji. Sama sprawa wojny gangów nie jest tutaj najważniejsza. Intrygujący jest poziom i sposób komentarza. Czy to nie zadziwiające, że cała Europa emocjonuje się awanturą na Nørrebro? I w dodatku każdemu wolno komentować. A komentarz – dziwny. Dlaczego to właśnie Duńczycy mieliby być "forpocztą moralnego zepsucia"? Jeżeli to skrót myślowy, to zainste tak krótki, że myśl staje się niewidzialna. Wymowa emocjonalna komentarza jest natomiast jasna i silna – autorzy mocno obrazili Duńczyków. Jako lekarstwo na tego rodzaju szybkie komentarze na temat innych narodów proponuję zawsze podstawić najpierw słowo "Polacy", a dopiero potem publikować. "Teraz Polakom przyjdzie zapłacić głową za swoją głupotę", na przykład. Albo: "Polacy zawsze byli ciemnogrodem Europy". Boli? No właśnie. Poza tym nie wierzę, żeby państwo wielodzietni na co dzień posługiwali się takim językiem. Nie wiedzieć czemu w internecie wolno więcej.

Tę samą zasadę zachowania prędkości wiadomości widać w dzisiejszym niusie Dziennika. Oto dziennik.pl zastanawia się, czy można modlić się za duszę profesora Religi. Ktoś przepytuje nawet na tę okoliczność pewnego ojca dominikanina. Niestety, od pierwszej myśli do publikacji mijają setne części sekundy.

Oczywiście, możesz teraz czytelniku powiedzieć, że nikt mnie nie zmusza do czytania takich głupot. I też będziesz miał rację…

środa, lutego 11, 2009

Ministerstwo działa!

Jakby w odpowiedzi na moje zeszłotygodniowe utyskiwania Ministerstwo Nauki ogłosiło projekt reformy pracy na uniwersytetach. Minister zamierza wprowadzić poprawki do kilku ustaw i rozporządzeń, które mogą oznaczać istną rewolucję: konkursy na stanowiska naukowe, egzamin konkursowy na studia doktranckie, uproszczenie procedury habilitacji, wprowadzenie wymogu znajomości języków obcych... Nowością jest tez status "profesora w stanie spoczynku", co oznacza, ze nie będzie się już wyrzucać na "śmietnik historii" świetnych nauczycieli. Wygląda na to, że Ministerstwo zamierza wykorzystać szansę na reanimację polskich uniwersystetów.
Każdy Tajny i Jawny Współpracownik Naukowo Dydaktyczny może przeczytać projekt i wysłać swoją opinię na jego temat. Wysyłajmy. Jeżeli się uda, będzie normalnie.

poniedziałek, lutego 02, 2009

Tajni Współpracownicy Naukowo Dydaktyczni

Ostatnio zajmuję się szukaniem pracy. Przy tej miłej czynności przyszła mi do głowy pewna refleksja: Otóż jeżeli chcemy znaleźć pracę na wyższej uczelni w Stanach Zjednoczonych, mamy do dyspozycji portal HigherEdJobs oraz inne, podobne narzędzia, a także, czy może przede wszystkim, strony internetowe poszczególnych uczelni oraz stosownych towarzystw naukowych. Jeżeli szukamy pracy w Zjednoczonym Królestwie - podobnie, tyle że portale i pisma nazywają się inaczej. W Norwegii dla odmiany uniwersytety umieszczają swoje oferty na ogólnym portalu pośrednictwa pracy, bo to kraj demokratyczny, a naukowiec szuka zajęcia tak samo jak murarz i lekarz.
Natomiast w Polsce - inaczej. Świat uniwersytetów jest przecież światem wysublimowańszym, eteryczniejszym od normalnych rejonów. Tzw. Pracownicy Naukowo Dydaktyczni wyłaniani są w drodze szczególnego, tajnego wtajemniczenia. Nie trzeba niczego ogłaszać ani przebierać w ofertach. Proszę bardzo: ustawa o szkolnictwie wyższym, art 121: sprawę reguluje statut kazdej uczelni z osobna. Co ciekawe, zakup ławek i tablic musi odbyć się w drodze oficjalnego, jawnego konkursu. Nauczyciele mogą być spod lady.
Jaskółkami wiosny są UJ i UW, które coś niecoś ogłaszają. Co prawda ilość dokumentów i zaświadczeń z pieczątką wymaganych od kandydata przy okazji takiego konkursu jest naprawdę imponująca, ale przyjamniej wiadomo, o co chodzi. UŁ czyni pewne próby wyjścia z ukrycia. Istnieje stosowna strona internetowa, na której "Katedra Geobotaniki i Ekologii Roślin zatrudni robotnik wykwalifikowany" (sic!).
Cała ta przydługa wypowiedź miała oczywiście na celu poproszenie Państwa, żeby trzymali Państwo za mnie kciuki. Na razie startuję w 5 konkursach :)

niedziela, stycznia 25, 2009

Nepotyzm z krainy Oz

Nasz sąsiad jest niski i drobnej postury: ktoś, o kim można powiedzieć "człowieczek", podobny do Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Z zawodu jest elektronikiem, czy może elektrykiem. Oboje jego rodzice tańczyli w Królewskim Balecie kopenhaskim, a już wtedy, czyli w latach 30tych i 40tych był to jeden z najlepszych zespołów na świecie. Jego ojciec był pierwszym solistą, a potem dyrektorem artystycznym teatru, a matka najwybitniejszą w swoim czasie choreografką szkoły Bournonvilla. Pytam naszego Czarnoksiężnika, czy nigdy nie chciał pójść w ślady rodziców, a on mi na to opowiedział taką historię: "kiedy miałem dwanaście lat", mówi, "ojciec wziął mnie i tak do mnie rzekł: wiesz, że mam wpływy i mogę cię umieścić w zespole baletu królewskiego. Są tylko trzy warunki. Po pierwsze, musisz być bardzo dobry, bo jesteś niski. Tancerz nie może być mniejszy od partnerki, żebyś dostawał dobre role pomimo swojej postury, musisz być naprawdę świetny. Po drugie, sam rozumiesz, że musisz być lepszy ode mnie. Po trzecie, to oznacza koniec biegania za piłką z chłopakami. Zastanów się i powiedz mi, czy chcesz zacząć naprawdę ćwiczyć. I tak właśnie zostałem elektrykiem..."
Tak wyglądało umieszczanie synka "po znajomości". Daj nam Boże więcej ojców i matek, wujów i ciotek o podobnie nepotycznych skłonnościach.

piątek, stycznia 09, 2009

Kurek imperialny

Ostatnio poprawiło się połączenie internetowe w naszej okolicy, tak że możemy nawet słuchać polskiego radia. No i zagościł w naszym domu "kurek". "Rosja zakręciła kurek z gazem", "okręcenie kurka może nastąpić w każdej chwili", "negocjacje w sprawie odkręcenia kurka"... W każdych wiadomościach. Poza tym w portalach internetowych i w gazetach.
Ja rozumiem, że to zgrabna metafora, ale wydaje mi się, że co najmniej część dziennikarzy mówi to zupełnie serio. Oni chyba zapomnieli, że to tylko przenośnia i myślą, że Putin naprawdę dzierży jakowyś kurek. To, co na początku było żartem, w ciągu paru dni urosło do rangi terminu technicznego.

To są moje odczucia w związku z kurkiem. Natomiast mój Mąż mówi, że takim językiem zawsze opisuje się działania Imperium. Imperium trzyma łapę na kurku i guziku i jednym ruchem może nas wszystkich wysadzić albo odciąć. Zależy, na co ma akurat ochotę.